wiemy. Jemu od nas nie tłustego mięsa i nie dobrych udojów trzeba, tylko czegoś całkiem
innego – nam samym nie wiadomo czego i od tej niewiedzy jest nam po stokroć straszniej. Tak że żal swój proszę zachować dla ludzi. Petentka słuchała z uwagą, pamiętając, że ojciec Mitrofaniusz też nie był wielkim zwolennikiem postnego jedzenia i powtarzał słowa pustelnika Zosimy Wierchowskiego: „Nie trzymajcie się tylko postu. Bóg nigdzie nie powiedział: jeśli pościcie, to moimi uczniami jesteście, tylko – miłujcie się wzajemnie”. Pora jednak była skierować rozmowę na inny tor, bo oprócz wybadania przeora w przedmiocie Wasiliska wizyta miała jeszcze jeden cel. – A czy to prawda, ojcze, co opowiadają, że niewierzącym wstęp na Kanaan jest wzbroniony, żeby nie bezcześcili poświęconej ziemi? Czy to prawda, że wszyscy bez wyjątku mieszkańcy wysp to wyznawcy najsurowszego prawosławia? – Kto ci, córko, takich głupstw naopowiadał? – zdziwił się Witalis. – U mnie najróżniejsi do prac się najmują, jeśli mają potrzebną wiedzę lub znają rzemiosło. I ja im w duszę nie włażę – byle swoje robili, to i dobrze. Są ludzie różnych narodowości i różnej wiary, a nawet zgoła ateiści. Ja, widzisz, córko moja, nie jestem za misjonarstwem. Daj Boże swoich, rodzonych ustrzec, a cudze stado, jeszcze z parszywych owiec złożone, mnie niepotrzebne. – I w tym momencie archimandryta sam, przez petentkę niepopędzany, skierował rozmowę tam właśnie, gdzie było trzeba. – O, na ten przykład, u mnie tu, na Kanaanie, milioner jeden mieszka, niejaki Korowin. Lecznicę dla słabych na umyśle posiada. Niech będzie, ja nie przeszkadzam. Byle tylko niebezpiecznych nie osiedlał i płacił terminowo. On sam to człowiek całkiem bezbożny, nawet w świętą Wielkanoc do świątyni nie chodzi, ale pieniążki jego na miłą Bogu sprawę idą. Dama klasnęła w ręce. – Czytałam o lecznicy doktora Korowina! Piszą, że z niego prawdziwy cudotwórca od leczenia nerwowo-psychicznych rozstrojów. – Bardzo możliwe. Witalis znowu zerknął na zegar. – I jeszcze słyszałam, że do niego na wizytę bez jakiejś szczególnej rekomendacji za nic się nie trafi – rozmawiać nawet nie będzie. Ach, jak ja bym chciała, żeby mnie przyjął! Ja tak się męczę, tak cierpię! Proszę powiedzieć, czy mógłby ojciec dać mi polecenie do doktora? – Nie – skrzywił się przeor. – Między nami to nieprzyjęte. Proszę się zwrócić, wedle przyjętego porządku, do jego petersburskiego lub moskiewskiego gabinetu, a tam już oni zdecydują. – Ja miewam straszne przywidzenia – poskarżyła się Polina Andriejewna. – Spać po nocach nie mogę. Moskiewscy psychiatrzy nie chcą się mną zająć. – A co to za przywidzenia? – spytał ze znudzeniem archimandryta, widząc, że gość jeszcze solidniej sadowi się na krześle. – Proszę powiedzieć, czcigodny ojcze, czy zdarzyło ci się kiedy widzieć żywego krokodyla? Witalis, zaskoczony, aż zamrugał. – Nie, nie trafiło się. A czemu pytasz? – A ja widziałam. W Moskwie na zeszłe Boże Narodzenie. Angielski zwierzyniec przyjechał, no i ja z głupoty poszłam. – Dlaczego z głupoty? – westchnął archimandryta. – Przecież to straszne! Cały zielony, guzowaty, zębisków pełna paszcza i jeszcze tą paszczą on się, faraon egipski jeden, uśmiecha! Aż strach! I oczka maciupcie, krwiożercze, też z uśmieszkiem patrzą! Niczego straszniejszego w życiu nie widziałam! I śni mi się od tego czasu, śni mi się co noc ten jego koszmarny uśmieszek! To, że donatorka, do tej chwili bardzo spokojna i rozumna, zdenerwowała się i uniosła, świadczyło, że w samej rzeczy nerwowo-psychiczne leczenie by jej nie zaszkodziło. Przecież zdarza się nieraz, że człowiek pod każdym względem normalny, rozsądny nawet, na jakimś jednym punkcie okazuje zupełną maniakalność. Było jasne, że dla moskiewskiej wdowy źródłem takiego pomieszania stał się afrykański gad. Wysłuchawszy relacji z kilku chorobliwych snów, z których każdy był bardziej